Ja nie tylko nie umiem, ale nie chcę im tego zabraniać. Moje powieści to improwizacje, piszę tak, jakbym grał w grę komputerową. Pokażę jak to działa. Otóż, powiedzmy, że akurat mam ochotę popracować (taki żart). Po głębokim namyśle ustalam co następuje:
– Książka będzie o wojnie Ikslandii z Igrecją.
– Przesłanie: wojny są okropne a ludzie powinni być dobrzy.
– Główny bohater: sierżant Trąba z poprzedniej mojej książki (bo to, oczywiście, jest cykl).
Uzbrojony w ten dokładny plan pracy ślinię czubek ołówka, otwieram czysty zeszyt i do dzieła: „Trąba stał za stodołą i sikał pod wiatr”.
A co będzie dalej – się zobaczy. Ktoś pewnie do Trąby podejdzie i zagada. A może lepiej: ktoś do niego strzeli? O tak, i zobaczymy, co wtedy zrobi sikający Trąba, chyba nie posika się ze strachu, he, he….
Tak, mniej więcej, powstają moje książki. Nie, to nie jest żart.
Zanudziłbym się na śmierć, gdybym wiedział, co będzie w następnym rozdziale.
Rzecz jasna, gdy już ranny Trąba trafi do szpitala polowego, to liczba opcji się zmniejsza – musi wyzdrowieć albo umrzeć. W miarę postępów pisania mam coraz mniej swobody, to chyba oczywiste. Wzrasta moje uzależnienie od tego, co już napisałem.
No, a potem trzeba jeszcze tę radosną twórczość przejrzeć, przeredagować i zdrowo pociąć.
Rozgadałem się. Może w przyszłości pojawi się na tej stronie osobna zakładka, coś w rodzaju mojego bloga. To tam będę wrzucał podobne dywagacje.