Zacznę od końca: rzeczywiście, obrywałem już za dyskryminację mężczyzn w moich książkach. Zarzucano mi, że na tle kobiet są niewydarzeni, prawie bezbarwni. Przynajmniej niektórzy z nich.
O tej konkretnej recenzji – ani żadnej innej – wolałbym już tutaj nie rozmawiać; odniosę się do problemu bardziej ogólnie. Otóż czujność, o której wspominasz (powiedziałbym nawet: rewolucyjna czujność) trochę śmieszy, a trochę irytuje. Istnieje grono ludzi gotowych w każdej wypowiedzi, dotyczącej sfery równościowej, odnaleźć drugie dno; przynajmniej będą go poszukiwać. Co autor/rozmówca NAPRAWDĘ chciał przez to powiedzieć; czy aby nie jest w głębi duszy szowinistą?
Ta czujność zakrawa na jakiś… kryptoantyfeminizm. Kobiety traktowane są jako istoty specjalnej troski, którym musi spieszyć z pomocą szlachetny rycerz (lub szlachetna, stająca w obronie swoich sióstr rycerka), bo bez tego pozwijają się w kłębki i rozpłaczą, porażone dowcipem o blondynkach, żartem o męskich porządkach albo frazą „babskie gadanie”. Naprawdę? Czym innym jest poparcie własną obecnością manifestacji w obronie praw kobiet – a czym innym wycieranie chusteczką kobiecych nosków, bo ktoś opowiedział żart.
Zakładam, że czytelniczki moich książek NIE są istotami upośledzonymi psychicznie ani intelektualnie, bez dystansu i poczucia humoru. Dziaderska odsiecz rycerza na białym koniu nie jest im nieodzowna. Bawią mnie dowcipy o łysych (jestem łysy) i nie wiem, dlaczego miałbym z góry przyjmować, że blondynka nie parsknie śmiechem z udanego dowcipu o blondynkach. Jestem zdania, że ochronny parasol otwierany, tak na wszelki wypadek, nad głową kogokolwiek – ubliża tej osobie.
Specjalny klosz, pod którym ma być trzymana połowa populacji – to przecież jakieś getto. Nie ma nic wspólnego z równouprawnieniem, wprost przeciwnie: stale podkreśla rzekomą „gorszość” tej połowy. Tak uważam.
Parafrazując Armanda Richelieu napiszę: kobiety, strzeżcie się obrońców; z napastnikami sobie poradzicie.